Słońce zachodziło nad Angkorem powoli. Nie spieszyło się, a ja doceniałam to bardzo, bo każda minuta spędzona w starożytnym mieście była na wagę złota. Ostatnie promienie słońca oznaczały koniec zwiedzania świątyń, a także koniec dnia, który zapamiętam na zawsze. Był to dzień, w którym spełniło się moje największe do tej pory podróżnicze marzenie…
Jak powstają marzenia?
Zdjęcia z podróży i opowieści snute przez podróżników mają bardzo dużą moc. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam świątynie Angkoru na fotografiach, oniemiałam z wrażenia. Byłam wtedy bardzo młoda i podróż do Kambodży wydawała się czymś nierealnym. Podziwiałam więc zdjęcia, czytałam opisy Angkoru i marzyłam, że kiedyś dotrę do dżungli skrywającej te wszystkie wspaniałe cuda!
Długa droga do celu
Minęło sporo czasu. Zaczęłam samodzielnie organizować podróże i coraz dalej zapuszczać się w świat. Europa to już było za mało. Podbój Ameryki uznałam za krok milowy w przygotowaniach do dojrzałych podróży. Stany Zjednoczone wymagały wielu przygotowań i świadomość, że jest się co najmniej 12 godzin od domu dawała poczucie pełnej odpowiedzialności za siebie. Powoli szykowałam się w myślach na Azję. Był to długi proces. Tak jakbym celowo wybrała dotarcie do niej długimi schodkami, zamiast wybrać windę.
Danie, na które czekałam kilkanaście lat
Chciałam zobaczyć Kambodżę, a jednocześnie się jej bałam. Moje oczekiwania były tak duże, że obawiałam się, że Angkor im nie podoła. To trochę tak jak z długo wyczekiwaną w restauracji potrawą. Głód wyostrza wszystkie nasze zmysły, a głowa snuje marzenia o tym jak będzie smakować danie. Liczy się wszystko – wygląd, struktura składników, podanie, zachowanie kelnera. Liczy się wszystko…, co znaczy, że nawet niewielki błąd, np. jedna niedogotowana marchewka czy niestosowna uwaga obsługi może zmarnować nasze wrażenia. Może zabrać nam radość z całego dania. A Kambodża była daniem, na które czekałam kilkanaście lat.
Bez Kambodży nigdzie nie jadę!
W końcu postanowiłam z mężem dotrzeć do Azji. Tajlandia wydawała się dosyć prostą organizacyjnie destynacją. Jak na pierwszy raz to kraj idealny, bo ma już bardzo dobrze rozwiniętą bazę turystyczną. Zaplanowaliśmy spędzić na miejscu 3 tygodnie, postawiłam jednak jeden warunek. Pojedziemy tam tylko, jeżeli zahaczymy o Kambodżę. Przeanalizowaliśmy nasz plan ponownie i wygospodarowaliśmy na Angkor 3 dni. Możecie mi wierzyć albo nie, ale ja z całego wyjazdu do Azji czekałam najbardziej na te kilkadziesiąt godzin w Kambodży.
A wszystko zaczęło się źle. Widocznie marzenia nie zawsze spełnia się łatwo.
W dniu, w którym mieliśmy zwiedzać świątynie zapomniałam aparatu fotograficznego. Wyobrażacie sobie? Tyle czekania i przygotowań, a wsiadłam do windy bez przyrządu, który miał uwiecznić moje marzenie. Na szczęście, zorientowałam się jeszcze w hotelu, że muszę zawrócić. I niby wszystko było OK, ale już zakiełkowała we mnie myśl: oj, niedobrze.
Zmiana planów
Potem wsiedliśmy do tuk-tuka i ruszyliśmy w drogę. Przy głównych kasach zakupiliśmy bilety i dowiedzieliśmy się, że Angkor jest właśnie w tym dniu odwiedzany przez króla Kambodży. Niby fajnie, bo to niezwykłe wydarzenie, ale zaraz zaczęły dochodzić do nas słuchy, że zwiedzanie starożytnego centrum khmerskiej cywilizacji będzie utrudnione. Nasz kierowca poszedł zasięgnąć języka i wrócił z informacją, która mnie poraziła. Musieliśmy zmienić plan zwiedzania, ponieważ część świątyń miała być tego dnia czasowo zamknięta, a co najgorsze, istniało prawdopodobieństwo, że nie będziemy mogli wejść do Angkor Wat, najważniejszej świątyni Angkoru.
Wszystko na opak
Zmiana planu mnie nie przeraziła, ale już widmo tego, że nie zobaczę głównej atrakcji Angkoru zdecydowanie przyprawiło mnie o dreszcze. Nie tracąc jednak nadziei, ruszyliśmy w drogę. W planach mieliśmy małą pętlę, czyli trasę krótszą. Postanowiliśmy, że zobaczymy mniejszą część starożytnej cywilizacji, za to dokładnie. Za radą naszego kierowcy rozpoczęliśmy zwiedzanie od środka pętli i okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Po obejrzeniu dwóch czy trzech świątyń natrafiliśmy na styk małej i dużej pętli i świątynię Pre Rup, która nas oczarowała.
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Świątynia w kolorze zachodzącego słońca, wysoka i niezwykle urokliwa. Zatrzymaliśmy tuk-tuka i weszliśmy na jej teren. Pre Rup zmieniła bieg zdarzeń. Po jej zwiedzaniu zmieniliśmy plany i postanowiliśmy zobaczyć dużą pętlę. Wszystko i tak było już na opak, więc kierowca zgodził się spełnić nasze życzenie. Zwiedzanie nabrało tempa, a kolejne świątynie zachwycały nas mniej lub bardziej, ale zdecydowanie wszystkie warte były zmiany planów. Jedyna rzecz, która zaburzała nam spokój to niepewność czy będziemy mogli wejść do Angkor Wat.
Oczekiwanie na cud
Minęło kilka godzin, które spędziliśmy w asyście kierowcy. Musicie wiedzieć, że odległości między świątyniami są tak duże, że najłatwiej przemierzać je tuk-tukiem. Nie jest to fanaberią, a raczej wymogiem, szczególnie, gdy jest się na miejscu jeden dzień. Kierowcy informują się nawzajem o zmianach na trasie, a także czasami opowiadają turystom o mijanych świątyniach. Tego dnia czekaliśmy na najważniejszą dla nas informację, czy będzie nam dane zobaczyć Angkor Wat.
Królewski, czerwony dywan
Dzień chylił się ku końcowi, gdy nasz kierowca poinformował nas, że wyruszamy w kierunku najważniejszej świątyni khmerskiej cywilizacji. Do zachodu słońca zostało około 1,5 godziny i musieliśmy ten czas wykorzystać maksymalnie! Angkor Wat to majestatyczna, ogromna i przepiękna budowla. W tym dniu była dodatkowo przystrojona w kwiaty i inne ozdoby na cześć króla. Zaparło mi dech w piersi, gdy zobaczyłam główne schody otulone długim, szerokim, czerwonym dywanem. Usiedliśmy na nim zmęczeni, ale tak szczęśliwi, że łzy same cisnęły nam się do oczu, a nie był to koniec niespodzianek…
Prawdziwe szczęście!
Po chwili odpoczynku wyruszyliśmy na zwiedzanie. Króla już nie było na terenie Angkor Wat, a obsługa sprawnie zabierała wszelkie ślady jego bytności. Nie przeszkadzało to w oglądaniu pomieszczeń świątyni, za to zaowocowało czymś, czego nie mogłam sobie nawet wymarzyć. Gdy dotarliśmy na samą górę świątyni, zobaczyliśmy na niebie… fajerwerki. Okazało się, że król został przetransportowany w inne miejsce, skąd miał oglądać pokaz. Tego było już za wiele. Stałam na schodach świątyni i płakałam ze szczęścia.
Słońce zachodziło nad Angkorem powoli…, a ja byłam tego dnia najszczęśliwszą osobą na świecie. Zaręczam wam o tym.
Czy masz marzenia podróżnicze? Gdzie poczułbyś/poczułabyś, że jesteś szczęśliwy/a? Może odwiedziłeś/aś już takie miejsce? Zapraszam do podzielenia się Twoją opinią w komentarzu lub na fanpage’u Podróży od kuchni.
Czytaj także:
Dwa oblicza Kambodży – bieda i bogactwo