Drodzy Czytelnicy!

Nastała pora na pierwsze wyznanie blogowe, którego nie napisałabym pewnie kilka lat temu. Minęło jednak dużo czasu, zmieniłam się ja i zmienił się mój blog.

Kambodża, Angkor - moja miłość podróżnicza

Za dwa tygodnie wyruszam w podróż do miejsca, od którego wszystko się zaczęło. Zaczął się blog i wspaniałe 6 lat podróży relacjonowanych na żywo w Internecie.

Nigdy nie przypuszczałabym, że zapiski pisane na początku bardziej dla mnie, staną się ważne również dla innych osób, a blog pisany z pasji, zacznie być również narzędziem komercyjnym i otworzy przede mną wiele możliwości. I nie, nie jestem gigantem w swojej dziedzinie. Jest zdecydowanie więcej blogerów podróżniczych, którzy swoje blogi dopieszczają i traktują dużo bardziej profesjonalnie. Blogerów, którzy zarabiają na swoich podróżach krocie i żyją tylko z prowadzenia bloga i mediów społecznościowych. Blogerów, z którymi nie mogę konkurować, ale…

Ja po prostu lubię pisać. Był taki okres w moim życiu, w którym o tym zapomniałam. Popularność bloga stała się ważniejsza niż satysfakcja z jego prowadzenia. Gdzieś pogubiłam się w tym, co robiłam. Cierpiałam, gdy wpis nie miał wystarczającej liczby polubień i udostępnień. Traciłam zapał, gdy długo pisany artykuł okazywał się nieciekawy dla moich czytelników. Chciałam nadążyć za mediami społecznościowymi, a jednocześnie nienawidziłam ich za wymuszanie sztucznej weny twórczej. Nie chciałam powielać schematów selfie, opowieści o tym co zjadłam w podróży czy kolejnych TOP 5, 10, 15. Chciałam pisać, ale pozostać w tym wszystkim sobą. Być dla czytelników, ale jednocześnie nie relacjonować każdej godziny swojego życia na Instastory. Walczyłam z systemem, którego byłam integralną częścią. Pisanie nierozerwalnie łączy się z byciem w sieci, a ja chciałam się od niej odłączyć. Byłam wiecznie zmęczona, zniechęcona i zupełnie zdemotywowana. Żeby odzyskać równowagę coraz częściej wybierałam życie offline, rodzinę, przyjaciół, pracę i czułam ulgę, ale…

Okazało się, że ja bardzo kocham pisać. Nie potrafiłam zrezygnować z blogowania. Niby nosiłam się z myślą o zamknięciu Podróży od kuchni, ale co jakiś czas siadałam i pisałam kolejny artykuł. Chciałam już zamknąć fanpage, ale wrzucałam kolejne posty i badałam reakcję czytelników. Obiecywałam sobie, że nie będę robić więcej notatek w trakcie podróży, jednak przyjeżdżałam do mieszkania z folderami i zapisanymi kartkami. Takie blogerskie rozdwojenie jaźni. Tak też nie mogłam żyć. Postanowiłam porozmawiać z moją rodziną i przyjaciółmi, i zapytać ich o radę w sprawie zamknięcia bloga. Usłyszałam dużo ciepłych, ale i ostrych słów. Musiałam przemyśleć parę spraw, które poruszyli. Wiedziałam już, co mogłabym poprawić, a co idzie mi całkiem nieźle. Znałam ich punkt widzenia, ale pozostało mi najważniejsza – zastanowić się, po co ja właściwie to wszystko teraz robię i czy chcę kontynuować pisanie?  To była już tylko i wyłącznie moja praca nad sobą…

Portugalia, Lizbona - symboliczna brama dobrze pokazująca moje odczucia

Proces powracania do korzeni trwał długo. Bywało, że nie było mnie w sieci tygodniami. Zaczęłam wyjeżdżać dla przyjemności, a nie z przymusu, żeby napisać kolejny artykuł. Wiele miejsc, które w tym czasie odwiedziłam nie doczekało się nawet wspomnienia w Internecie. Zaniechałam nowe współprace blogowe i wstyd się przyznać, ale niektórych umów z przeszłości nie dotrzymałam. Taki reset był mi jednak bardzo potrzebny. Nie chciałam wrócić w pełni do blogowania bez przekonania, ze naprawdę chcę to robić. Nie chciałam pisać artykułów na siłę, ale znowu tworzyć z pasji. Czekałam na wenę, liczyłam, że w końcu przyjdzie i wszystko się zmieni aż w końcu zrozumiałam, że nic się nie zmieni dopóki sama o tym nie zadecyduję. To ja musiałam postawić pierwszy krok…

Zaczęłam działać. Najpierw postanowiłam oduczyć się obiecywania. Kiedyś notorycznie obiecywałam czytelnikom artykuł, np. na wtorek czy relację z podróży na niedzielę. Wszyscy zdajemy sobie sprawę,  że życie lubi weryfikować nasze plany, ale mimo tej wiedzy czułam się wobec czytelników nielojalnie. Miałam straszne wyrzuty sumienia, że ktoś być może czekał tego dnia na nowy post czy wpis. Było mi wstyd. Musiałam pozbyć się presji, którą sama na siebie narzucałam.

Drugim krokiem było postanowienie, że będę publikować w Internecie tylko wtedy, gdy naprawdę poczuję, że treść posta lub artykułu będzie wartościowa. Ucierpiał na tym fanpage, ale dzięki tej strategii poprawiło się moje zdrowie psychiczne.

Trzeci krok dzieje się w tle. Kiedyś bym wam obiecała, że niedługo pojawi się coś ekstra, ale tym razem tego nie zrobię. Powody już znacie. Gdy będę pewna, że chcę się podzielić ze światem swoją pracą, to to zrobię.

Jeżeli przeczytaliście ten artykuł, to znaczy, że przeszliście razem ze mną czwarty krok. To wyznanie kosztuje mnie dużo energii, ale było potrzebne. Chciałam podzielić się z wami moją drogą do ostatecznej decyzji – będę nadal prowadzić blog! Wiem, że prędzej czy później zacznę nadrabiać wszystkie zaległości. Naprawdę zatęskniłam za pisaniem i wami 🙂 Wszystko zacznie się układać, ale nie samo, tylko za sprawą mojej pracy.

Tajwan - dla takich widoków się żyje

Wiem, wiem, że długa droga przede mną…obym z niej nie zboczyła. Chcę cieszyć się pisaniem tak jak dawniej, gdy za każdym polubieniem lub komentarzem stał w moich oczach człowiek, a nie statystyka.

Trzymajcie kciuki!

Wasza Marta

 ——————————————————————————————————————-

Trochę się przed wami otworzyłam drodzy Czytelnicy 🙂 Teraz wasza kolej! Zapraszam do podzielenia się opinią w komentarzu lub na fanpage’u Podróży od kuchni.

Czytaj także:

Kim jest bloger?

Blogerzy i ich życie

Jakim typem podróżniczki jesteś?