Nie spodziewałam się cudów po naszej służbie zdrowia, ale rzeczywistość mnie zaskoczyła, obezwładniła i dobiła… to była jedna z najtrudniejszych podróży w jakiej brałam udział.
Na początek było szpitalne śniadanie: kilka kromek chleba i bułka, a do tego mały kawałek masła i jajko. Zastanawiałam się, co mam z tym zrobić? Po pokrojeniu jajka i posmarowaniu chleba masłem, stworzyłam półtorej kanapki. Nawet nie chcę myśleć, co przeszło przez myśl pacjentom płci męskiej, gdy to zobaczyli.
Pierwszy kontakt z łazienką: weszłam i od razu chciałam stamtąd wyjść. Jedna toaleta i jeden prysznic na cały oddział to zdecydowanie za mało, nieprawdaż? A może ja się nie znam po prostu.
Ostry dyżur: na moją salę przywieziona została kobieta z zaawansowaną chorobą Alzheimera. Zupełnie nie spodziewałam się tego typu przypadku na moim oddziale. Biedna staruszka była karmiona sondą i przypięta do wielu innych urządzeń, o których wolałam nie wiedzieć za wiele. Pierwszego dnia reagowałam nerwowo na każdy jej jęk i ukradkiem wycierałam łzy. Byłam rozgoryczona i zła, że nie mogę jej pomóc i jednocześnie, że jestem zmuszona na obcowanie z tak dużym cierpieniem.
To wszystko – jedzenie, warunki i chorzy wokół mnie – zmusiło mnie do przemyśleń o życiu i jego kruchości. Brzmi banalnie, a dla mnie była to jedna z ważniejszych podróży w życiu, podróż sentymentalna, która tak jak każda wyprawa, zostawia w nas jakiś trwały ślad. Tym razem ślad jest wyraźniejszy niż zwykle, tak czuję.