To, że chińska kuchnia jest pyszna to truizm. To, że chiński chińczyk smakuje inaczej niż w Polsce – oczywistość. Ale o tym, że w Chinach panuje prawdziwy kult jedzenia wie niewielu…część 2.
W pociągach sprzedaje się owoce zapakowane w styropianowe tacki i folię. Hostessa z chińskiego Warsa próbuje co jakiś czas przedrzeć się ze swoim owocowym wózeczkiem na drugi koniec pociągu. Wszyscy, którzy śpią na podłodze po trzecim razie zaczynają ją nienawidzić. Ale każdy rozumie, że jej pracę też trzeba szanować, zresztą jak każdą pracę, w tej przerośniętej hybrydzie jaką jest ChRL- największy pracodawca w kraju. Miliony ludzi czyszczą ulice, dworce, toalety, sprawdzają bilety, pilnują schodów albo bramek do metra. Więc zaraz po niej przyjdzie kolejna hostessa ze snackami, po której będzie chciała przejść pani sprzedająca zabawki. Wszystkie oczywiście zatrudnione są przez chińskie koleje. Owoce kosztują przynajmniej 12 yuanów (ok. 6zł) co nie odstrasza chętnych. W Chinach je się bardzo mało słodyczy „europejskiego typu” (czekolad, cukiereczków, marcepanu), więc deficyty cukru zastępowane są suszonymi albo świeżymi owocami, ewentualnie czerwoną glutowatą marmoladą. Hostessa ma przynajmniej 3 rodzaje mandarynek, smoczy owoc (słodki, z białym miąższem i małymi czarnymi pestkami, daleki kuzyn kiwi), jabłka, kawałki arbuza i mango. Zaraz po niej przechodzi kolejna hostessa, tym razem z przekąskami: kubkami do bubble tea (wystarczy zalać je wrzątkiem, a powstanie dziwny, mleczny napój przypominający oryginalną bubble tea z fasoli), mlekiem fistaszkowym, chipsami z kawałków wieprzowiny, kurzymi łapkami, pestkami arbuza i zestawem zupek chińskich, które w tym kraju cieszą się niesłabnącym powodzeniem.
Ulica – knajpą, knajpą – ulica
Targ w Pingyao dużo ciekawszy jest nocą. Nad straganami unosi się zapach przypieczonego mięsa i przypraw. Sprzedawcy zachwalają mandarynki, jadalne kasztany, rajskie jabłuszka, te zwykłe i z lukrem. Uśmiecham się, mówię „tak” albo „nie”, bo na tyle pozwala mi moja znajomość chińskiego. Liczę ze sprzedawcami na palcach. Najciekawsze są stragany z patyczkami do szaszłyków. Smażą jagnięcinę i inne mięsa (rodzaj bliżej mi nieznany, ale może to i lepiej), tofu które zajmuje miejsce centralne wśród patyczków, można tam nawet znaleźć uznawane za delikates brązowe tofu zalane krwią, paluszki surimi, grzyby, kawałki ryb, ogórki, a nawet dmuchane bułeczki, które wyglądają przeapetycznie, kosztują śmiesznie mało, ale po ugryzieniu okazują się puste. Przysmakiem są także cienkie jak pita placki z cebulą albo cebulaki, czyli pączki faszerowane cebulą. Ulica także oferuje coś na śniadanie, w półotwartych malutkich knajpkach można zjeść typowy „chiński breakfast” czyli malutkie pyzy faszerowane czarnym sezamem i cukrem w wodzie z roztrzepanym żółtkiem, a także kleik ryżowy z tysiącletnim jajem, które podobno jest najobrzydliwszą rzeczą dla obcokrajowców. Podobno, bo dopóki nie wiadomo, co to jest, można je uznać za kawałek czarnego grzyba. Ja po tygodniu jedzenia pewnej zupy dowiedziałam się, że czarne obiekty w mojej zupie to były kawałki owego jaja, które w rzeczywistości jest zgniłe, bo zostało wcześniej zakopane na 3 miesiące w ziemi.
Slow food z zasadami
Siadamy przy stole z całą rozrośniętą chińską rodziną (dużą jeszcze z czasów sprzed prawa jednego dziecka). Jako gość specjalny zostaję usadzona u szczytu stołu, z czasem stracę tę pozycję na rzecz starszych i bardziej dystyngowanych członków grona. Ceremonie jedzenia każdy Chińczyk zaczyna od umycia rąk. W wykwintnej restauracji podawany jest wilgotny, gorący ręcznik, w chińskim KFC w widocznym miejscu stoi zawsze zlew. Później pije się zieloną herbatę, parzoną zawsze kilka razy. Pierwszy raz służy do umycia porcelanowej miseczki, talerzyka, szklanki i pałeczek. Herbata zostaje rozlana pomiędzy wszystkich obiadujących, którzy rozlewają to na wszystkie swoje przybory i zlewają do specjalnie przygotowanego pojemniczka. Niesłabnącą popularnością cieszą się w Chinach specjalne stoliki herbaciane, które w droższej wersji wyposażone są w mały kranik, zlew i palnik, w tańszej w dziurki pod którymi znajduje się zbiornik na wylaną herbatę. Dopiero drugie parzenie herbaty nadaje się do picia. Większość herbat parzy się do pięciu razy ale już po trzecim niepozorne kilka fusów zamienia się w pół imbryka prawdziwych; zielonych liści…cdn.
Czytaj także: Wszystkie smaki Chin – reportaż kulinarny, część 1